Czuję, że nie muszę zbyt wiele pisać żeby wywołać pozytywne emocje, zdjęcia zrobią to za mnie. Dzisiejsi bohaterowie to belgijskie łakocie. Oczywiście nie trzeba od razu ich kupować i jeść, wystarczy spacer wokół witryn sklepowych by wpaść w zdumienie, bo prędzej je uznamy za dzieła sztuki niż puste kalorie.
CZEKOLADA
Mówi się, że Bruksela to stolica prawdziwej czekolady (w składzie znajdziemy 100% masła kakaowego). Śmiało można się z tym zgodzić, zwłaszcza gdy znajdziemy się w oklicach Grand Place (obowiązkowy punkt każdej turystycznej wyprawy), gdzie co drugi lokal serwuje czekoladowe cuda. Dotarłam do informacji (z 2012 roku), że każdego roku w Belgii produkuje się 172 tysięcy ton czekolady, która sprzedawana jest w 2 tysiącach sklepów. A wszystko to zaczęło się w 1885 roku kiedy to król Leopold II skolonizował Kongo, dzięki czemu zyskał dostęp do wyjątkowych drzew kakaowca. Fakt ten przyczynił się do dzisiejszej czekoladowej potęgi jaką cieszy się Belgia.
Ciężko jest przejść obojętnym gdy wkoło takie widoki...
Ciężko jest przejść obojętnym gdy wkoło takie widoki...
MACARONS
Te francuskie cudeńka (zwane makaronikami) podbijają także belgijskie podniebienia. Ich fenomen składa się z dwóch okrągłych biszkoptów złączonych wymyślnym smakiem masy bądź konfitury. Stały się ważnym elementem popkultury, chociaż niektórzy nie widzą w nich niczego wyjątkowego. Ja wiem jednak, że nie warto kupować ich w zwykłych sklepach spożywczych bo nie mają nic wspólnego z oryginalnym smakiem prawdziwych macarons. Ich historia sięga XVI wieku, kiedy to księżna Katarzyna Medycejska przywiozła je z Włoch do Francji. We włoszech traktowano je jako ciastka biedaków (ich przygotowanie nie wymagało zbyt wielu składników), Francuzi natomiast potraktowali je jako swoje dobro narodowe i tak je rozpromowali, że pokochał je cały świat.